Podczas natarcia modlitwy mieszały się z przekleństwami, a to, czego nie zdołały dokonać moździerze, kończyła walka wręcz, na bagnety, a nawet kamienie. W relacjach niemieckich opis polskiego żołnierza i jego woli walki jest jednoznaczny: męstwo i odwaga Polaków, to ich zażarte szaleństwo i skuteczność w walce budziły szacunek… i podsycały nienawiść. Monte Cassino było też sceną, na której rozgrywały się akty szlachetnego miłosierdzia i niepojętej wprost ofiarności, braterstwa broni i poświęcenia wśród naszych żołnierzy…
Bitwa to była przedziwna. Jej szalę przeważono „ostatnim niemalże tchem. Ostatnim niemal żołnierzem” – tak o końcu zmagań na Monte Cassino pisał porucznik Aleksander Grobicki, obserwator artyleryjski 5 Kresowej Dywizji Piechoty. Grobicki spędził samotnie trzy dni nieprzerwanej nawałnicy ognia na wysuniętym punkcie obserwacyjnym wzgórza Widmo, skąd meldował o stanowiskach ogniowych nieprzyjaciela. Posterunek mieścił się w usypanym z kamieni i pozbawionym dachu „schronie pod nieboszczykiem”. Gdy porucznik został wreszcie zluzowany, biegł w noc przed siebie, ścigany seriami ognia, byle dalej od samotnego, przeklętego miejsca, byle do swoich. Mimo głodu, pragnienia i skrajnego wyczerpania niosła go euforia cudu, że przeżył. W „schronie” zginęło przed nim piętnastu żołnierzy. Ciało jednego z nich wciąż zalegało przy kupie kamieni. Żołnierze tej bitwy narodów byli zgodni, że właśnie tutaj, w idyllicznym kraju Dantego, przebudziły się teraz duchy piekielne. Dlatego wąwóz śmierci, którym ruszali do walki, przezwali mianem Inferno. I oto przez to Inferno do czwartego natarcia na wzgórza ruszyli Polacy. Zdziesiątkowani w pierwszym ataku w nocy z 11 na 12 maja, rzucili się do boju jeszcze raz kilka dni później. I dalej Grobicki: „Po tygodniu ciężkich i krwawych walk o Monte Cassino 2 Korpus Polski jest na wykończeniu. Stać go jeszcze na ostatnie natarcie i nic więcej (…). Cóż się zresztą dziwić, gdy do bitwy ruszył w niepełnych składach, z żołnierzem, którego średnia wieku sięgała czterdziestki (…). Idą. Bladzi, przygięci ludzie”. A jednak tych właśnie ludzi zdołał poderwać do ostatniego szturmu legendarny major Leon Gnatowski, kierujący natarciem ze wzgórza Widmo: „Z trzcinką w ręku, nie chyląc się przed kulami, nie kłaniając wybuchom, chodzi jak po placu ćwiczeń”. Głos dowódcy przebija się ponad odgłosy detonacji: „Trzymać się! Trzymać się! Więcej amunicji! Więcej amunicji!”. Utrzymali się. Nie było tu miejsca na tradycyjny, przesycony majestatem śmierci wojenny „krajobraz po bitwie”. Żywi walczyli zapiekle wśród martwych, zalegających wzgórze od czterech miesięcy, otwarte detonacjami płytkie groby odkrywały ciała poległych. Doskwierał brak wody. Góry podnosiły się o świcie, kiedy od skał odrywały się zszarzałe sylwetki żołnierzy, wchodzących z dziką energią w nową fazę walki, i opadały nocą, kiedy zrastali się z nimi na nowo, próbując złapać nieco lichego snu, przywierając głową do kamiennego posłania. Odległość między walczącymi stronami była tak bliska, że słyszano nawet wzajemne szepty. Podczas natarcia modlitwy mieszały się z przekleństwami, a tego, czego nie zdołały dokonać moździerze, kończyła walka wręcz, na bagnety, a nawet kamienie. W relacjach niemieckich opis polskiego żołnierza i jego woli walki jest jednoznaczny: męstwo i odwaga Polaków, to ich zażarte szaleństwo i skuteczność w walce budziły szacunek… i podsycały nienawiść. Monte Cassino było też sceną, na której rozgrywały się akty szlachetnego miłosierdzia i niepojętej wprost ofiarności, braterstwa broni i poświęcenia wśród naszych żołnierzy. Melchior Wańkowicz przywołuje obrazy, kiedy ciężko ranni, wiedząc, że ich los jest przesądzony, rzucali się na miny, by torować drogę nacierającym.
Przebieg bitwy o Monte Cassino mimo upływu lat wciąż fascynuje historyków, badaczy i inspiruje artystów, tak jak jaśniejący klasztor, który niczym pieczęć od tysiąca pięciuset lat wrósł w szczyt wzgórza. To tutaj według tradycji św. Benedykt, patron Europy, miał ujrzeć wizję nieba… A teraz od opanowania tego wzgórza i innych je okalających, tworzących wspólnie potężny system fortyfikacyjny, zależało odzyskanie Wiecznego Miasta, z którego, dodajmy, od tysiąca lat rozchodziło się na wszystkie strony świata tradycyjne błogosławieństwo pokoju „Urbi et orbi”. I nie tylko o Rzym tu chodziło, gdyż zniszczenie doborowych wojsk niemieckich we Włoszech i opanowanie miejscowych lotnisk, z których do „serca III Rzeszy” było niedaleko, czyniło koniec wojny o wiele bliższym. Gdyby wiosną 1944 roku spojrzeć na ziemię z lotu ptaka, wyróżniałby się niewielki zadymiony i plujący ogniem punkt na włoskim bucie. Bitwa pod Monte Cassino dla wszystkich walczących stron stała się wręcz „doświadczeniem mistycznym wybiegającym poza ogólny kontekst tej wojny” – jak pisał historyk Fred Majdalany. Ruiny jednej z kolebek chrześcijaństwa na wzgórzu klasztornym i niedaleki Rzym tylko podkreślały to przeświadczenie. Generał Władysław Anders uznał więc, że wejście jego żołnierzy do walki o Monte Cassino zamknie usta sowieckim propagandystom, głoszącym, że Polacy nie chcą bić się z Niemcami. Tym bardziej że ich kłamliwy przekaz trafiał do naszych zachodnich sojuszników, zapatrzonych w sukcesy Armii Czerwonej na froncie wschodnim.
Jednakże zważywszy na ogromne straty, które ponosili alianci w tej bitwie, oraz polityczne ustępstwa Anglosasów wobec Sowietów kosztem Polski, wtedy już znane, zgoda generała Władysława Andersa na udział 2 Korpusu Polskiego w tej fazie bitwy nie wywołała euforii w naszym obozie, a zdecydowanie krytycznie ocenił tę decyzję Wódz Naczelny, gen. Kazimierz Sosnkowski, z którym tej „propozycji nie do odrzucenia” złożonej Polakom nie skonsultowano. Polacy byli więźniami tego sojuszniczego paradoksu, ponieważ o ile część żołnierzy 3 Dywizji Strzelców Karpackich znała wroga trzymającego wzgórza Monte Cassino – wielu miało za sobą doświadczenie walki z Niemcami we wrześniu 1939 roku, a później w Tobruku i w innych bitwach frontu afrykańskiego, o tyle w 5 Kresowej Dywizji Piechoty gros żołnierzy porachunki miało z obecnym sojusznikiem – Związkiem Sowieckim. To Stalin był przyczyną zagłady polskich Kresów Wschodnich, a dowódca kresowiaków gen. Nikodem Sulik, który we wrześniu 1939 roku bohatersko opierał się Sowietom jako dowódca Korpusu Ochrony Pogranicza „Sarny”, więziony był przecież nie w więzieniu Gestapo, lecz w celi NKWD na Łubiance. Teraz prowadził do boju z Niemcami swoje „łagrowe” wojsko. Wszyscy jednak wykonali rozkaz, który miał rozsławić sprawę polską, powtórzmy, że już wtedy przegraną – w lutym 1944 roku stanowisko brytyjskie pozbawiało złudzeń co do przyszłości wschodniej granicy Polski.
Tak 18 maja 1944 roku schodził z areny skrwawiony polski gladiator. Zwyciężył, lecz czy wygrał? Przeżył, ale czy żył naprawdę? Była radość zwycięstwa, ale martwy, pusty wzrok w poszarzałych, zmęczonych twarzach dowodził, że jednak nie było jak w wierszu Herberta: „A potem po skończonej walce pozwól nam rozprostować palce choćby już była tylko pustka”. Wielu nie zaznało ukojenia. Jakkolwiek potoczyły się ich losy, często tragicznie, na zawsze pozostali przede wszystkim żołnierzami spod Monte Cassino. Symbolem niebywałego wprost męstwa.
Zachęcamy Państwa do lektury trzeciej edycji Biblioteki „Polski Zbrojnej. Historii”. To wyjątkowe także dla nas wydanie poświęciliśmy żołnierzom Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. To temat stale obecny w naszym cyklu wydawniczym. Tym razem, upamiętniając rocznicę zwycięstw 2 Korpusu Polskiego gen. Władysława Andersa i 1 Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka, zebraliśmy tu teksty im poświęcone; część z nich opublikowana była w regularnych wydaniach „Polski Zbrojnej. Historii”. Wiemy, że mijający czas nie dotyka opisanych przez nas ludzi i zdarzeń. My odejdziemy, a oni pozostaną na szlaku zwycięstwa z wiecznym już przedśmiertnym okrzykiem: „To za Polskę! Za Polskę! Za Polskę!”.
To wydanie jest pamiątką i śladem naszego szacunku, pamięci i wdzięczności wobec ich ofiary.
Źródło cytatów: A. Grobicki, Wojenne błyski, Wojskowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021.
komentarze