Moskwa regularnie odgraża się państwom NATO. Od wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie właściwie to już rytuał, podtrzymywany z jednej strony przez nic nieznaczących sługusów władzy – jak były prezydent Miedwiediew – z drugiej przez wpływowych oficjeli z Putinem na czele. O ile ci pierwsi wchodząc w rolę politycznego błazna reżimu, mówią wprost o czekających Zachód potężnych uderzeniach z atomowymi włącznie, o tyle drudzy czynią to w sposób bardziej zawoalowany, przypominając, że „Rosja ma mocne argumenty”.
Adresatami pogróżek są nie tyle politycy, co zachodnie społeczeństwa. To one mają się Rosji bać i wpływać na decyzje władz (kierujących się nastrojami społecznymi) w każdej ze spraw, jaka mogłaby wywołać niekorzystną rosyjską reakcję. To podstawowy mechanizm działania rosyjskich gróźb, które w tym ujęciu należy traktować w kategoriach zbójeckiej dyplomacji.
Tyle że zbój wcale nie tak straszny, jak go malowano. Weryfikacja możliwości sił zbrojnych Rosji, do jakiej doszło na przestrzeni ostatnich dwóch lat, wielu z nas wpędza dziś w poznawczy dysonans. Bo czy armia, która nie poradziła sobie z podbojem Ukrainy, rzeczywiście stanowi zagrożenie dla największego sojuszu militarnego na świecie? Przewagi ilościowe i jakościowe w zakresie sił morskich i powietrznych są po stronie NATO miażdżące. A o ile rosyjska marynarka i lotnictwo zaangażowały się w ukraiński konflikt w ograniczony sposób – można więc przyjąć, że zachowały istotne zdolności – o tyle wojska lądowe od początku uczestniczyły w nim jako główna siła. I to one najsolidniej oberwały. Tymczasem to właśnie wojska lądowe miałyby do odegrania kluczową rolę w próbach zajęcia państw nadbałtyckich czy Polski. Jednak Rosja nie tyle musi je odbudować – co czyni na bieżąco, choć bez efektów, jak widać na ukraińskim froncie – co zbudować na nowo, tak, by jakościowo były znacząco lepsze niż przed inwazją, lepsze niż są teraz.
Arsenał jądrowy? Owszem, jest to rosyjski atut, ale… gwarancja wzajemnego zniszczenia – wynikająca z wielkości i mocy nuklearnych potencjałów NATO i Rosji – tak jak w czasach zimnej wojny, tak i teraz redukuje ryzyko wymiany atomowych ciosów niemal do zera. Warianty ograniczonej nuklearnej konfrontacji, z uwagi na możliwe konsekwencje, również nie stanowią znaczącego zagrożenia. Federacja Rosyjska to Moskwa, Petersburg i kilkanaście innych dużych miast, reszta kraju w wymiarze czysto kulturowym niespecjalnie się liczy. Tymczasem adekwatną odpowiedzią na zniszczenie którejś z wielu (!) europejskich czy amerykańskich metropolii byłoby spopielenie jednego z nielicznych rosyjskich centrów cywilizacyjnych. Można więc wątpić, by Kreml był gotów na takie poświęcenie, co stawia pod znakiem zapytania ewentualną grę na zasadzie va banque.
Zatem z jednej strony mamy „pusty magazynek” (czy magazynek ze ślepakami), z drugiej amunicję nie do użycia. Tymczasem Rosja dalej wymachuje nam pistoletem przed oczyma. Dlaczego, jaki ma to sens?
Po pierwsze, dlatego że wrogów się straszy. Choćby po to, by wybić im z głowy głupie pomysły. A my jesteśmy wrogami – tak myślą o Zachodzie i NATO rosyjskie elity i większość społeczeństwa. Niezmienne, mimo upadku ZSRR i zakończenia zimnej wojny. Od dwóch lat ta nieco obsesyjna postawa znajduje w ich oczach częściowe uzasadnienie – wszak zachodnia wspólnota wspiera Ukrainę. Ów konfrontacyjny charakter naszej relacji dodatkowo podszyty jest rosyjskim lękiem. W publicznej debacie często to pomijamy, tymczasem oni naprawdę się nas boją. Zasadność tego lęku to zupełnie inna historia, ale on istnieje i wpływa na działania Rosjan.
Zniszczony rosyjski czołg we wsi Nowoandrijiwka, lipec 2023r.
Kreml skazany jest na podtrzymywanie w społeczeństwie przekonania o nieuniknionej konfrontacji z Sojuszem, na pielęgnowanie nienawiści Rosjan do Zachodu, także z innego powodu. To musi być istotny element propagandy, bo „specjalna operacja wojskowa” okazała się blamażem rosyjskiej armii i państwa. Miało być szybko i łatwo, jest straszliwa mordęga, która przeżera 40 proc. budżetu kraju, przyniosła setki tysięcy ofiar, polityczną izolację, sankcje, dając w zamian niewielkie zyski terytorialne. No i końca nie widać. Widać za to wroga coraz raźniej poczynającego sobie na zapleczu rosyjskiego frontu.
Wrogiem jest Ukrainiec – w rozumieniu tamtejszego społeczeństwa taki „Rosjanin gorszego sortu”, wieśniacki i nieokrzesany. Z kimś takim – z jego państwem i armią – wielka Rosja przegrywać nie może. A jeśli przegrywa – czy „tylko” nie potrafi wygrać – to wcale nie jest wielka. Tymczasem to z poczucia tej wielkości naród rosyjski udziela legitymizacji moskiewskiej władzy. Tę minę na polu rosyjskiej propagandy ma rozbroić właśnie narracja o wojowaniu nie tyle z Ukrainą, co z „całym kolektywnym Zachodem” i NATO. Tamtejsi propagandyści wprost przekonują, że w wojnie w Ukrainie chodzi też o twardą, fizyczną konfrontację z sojuszniczymi oddziałami. To usprawiedliwienie własnych porażek, owej mordęgi niegodnej „drugiej armii świata”, która z samymi Ukraińcami już dawno by sobie poradziła.
Jednak usprawiedliwienie typu „walczymy z potężnym wrogiem” skuteczne jest dziś, w dłuższej perspektywie i tak wywołałoby dysonans poznawczy: przecież to „Rosja jest wielka!”. A jeśli komuś w głowie zaświta, że może jednak nie tak wielka? Propagandziści mu to wyjaśnią, malując obraz rychłej rozprawy z Ukrainą, po której nastąpi sprawiedliwa zemsta wymierzona w NATO. Aby ów przekaz pozostał wiarygodny, musi wyjść na zewnątrz, poza Rosję i przybrać właśnie postać pogróżek.
autor zdjęć: Ukrinform / East News
komentarze