W maju 1946 r. grupa operacyjna MO, KBW i UB spaliła lubelską wieś Wąwolnica. Winę za tę zbrodnię zrzucono na poakowskie podziemie niepodległościowe. Była to jedna z tysięcy wsi, które zostały spacyfikowane przez niemieckich i sowieckich okupantów, bo walczyły o wolną Polskę. W hołdzie ofiarom 12 lipca obchodzimy Dzień Walki i Męczeństwa Wsi Polskiej.
„Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich. My chcemy, by Polska była rządzona przez Polaków oddanych sprawie i wybranych przez cały Naród, a ludzi takich mamy, którzy i słowa głośno nie mogą powiedzieć, bo UB wraz z kliką oficerów sowieckich czuwa” – tak w ulotce z 1946 roku napisał major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, dowódca V Brygady Wileńskiej AK. Dramat Polski polegał na tym, że ci, którzy w szeregach Milicji Obywatelskiej, Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Urzędu Bezpieczeństwa ramię w ramię z sowieckim NKWD robili wszystko, by Polską rządzili ludzie oddani sprawie komunizmu, też byli ze wsi i z miasteczek polskich.
Nachalna, wszechobecna, trwająca przez dziesięciolecia, wtłaczająca swoje tezy do głów dzieci, młodzieży i dorosłych – taka była komunistyczna propaganda budująca czerwoną mitologię. Miała ona uwiarygodnić i usankcjonować uzurpację prawa do sprawowania władzy w Polsce – najpierw przez PPR, potem przez PZPR. Choć od momentu, w którym w Polsce „skończył się komunizm”, upłynęły już 33 lata, to wciąż wśród Polaków niczym upiory z przeszłości pokutują fałszywe mity wykreowane przez funkcjonariuszy reżimu i skorumpowanych przezeń dziennikarzy, publicystów, pisarzy, a nawet historyków. Zakłamanie dwóch fundamentalnych dla Polski Ludowej mitów – mitu „wyzwolenia” oraz mitu „sprawiedliwości społecznej i władzy ludowej” – w sposób dobitny zostaje zdemaskowane, kiedy przypomnimy spalenie przez funkcjonariuszy wsi Wąwolnica w roku 1946.
„Nic nie sprawiło mi takiego bólu…”
Mieszkańcy polskiej wsi, obcujący na co dzień z naturą, żyjący w rytmie powtarzalnych cykli, astronomicznego i wegetacyjnego, oswojeni z dokuczliwością żywiołów, przyzwyczajeni do uporu i wytrwałości, dumni z niezależności i wolności, wiary i polskości potrafili przetrzymać horror niemieckiej okupacji i ze stoicyzmem czekali na to, co przyniesie nowa, komunistyczna władza. Pracujący dla Administracji Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy amerykański fotograf John Vachon swe wrażenia z misji w Polsce utrwalał na kliszy fotograficznej, ale także w listach do żony Penny. W jednym z nich sam wyrażał zdumienie tym, jak podniosłych słów musi używać, by opisać Polaków. Widział w nich „najbiedniejszych ludzi na świecie” – to oczywiście wynik wieloletniej okupacji – lecz dostrzegał także, że ubóstwo materialne jest tylko przypadłością spowodowaną czynnikami zewnętrznymi, nieumniejszającą tego, co Amerykaninowi w Polakach wydawało się najistotniejsze: dumy, pobożności, uczciwości. Vachon podziwiał Polaków, którzy sobie od ust odejmując, częstowali go chlebem i mlekiem, a czynili to z tak ujmującą godnością i gościnnością, że nie śmiał proponować im pieniędzy, choć każdy dolar byłby dla nich majątkiem.
Podczas podróży z Kozienic do Lublina John Vachon był 2 maja 1946 roku świadkiem czegoś, co wstrząsnęło nim do głębi. W liście do żony pisał: „około 4:30 zobaczyliśmy przed sobą wielką kolumnę dymu, jakby z płonącego szybu naftowego. Kiedy się zbliżyliśmy, przekonaliśmy się, że to płonie wieś. Chciałbym móc opisać Ci ten [widok], ale wiem, że nigdy nie zdołam. Nic nigdy nie sprawiło mi takiego wewnętrznego bólu, jak to [...]. Żałośnie płaczące kobiety, mężczyźni ze łzami spływającymi po twarzach, stojący i patrzący jak ogień pochłania ich domy – »to jest wszystko, co mam«, mówili – małe, mniej więcej czteroletnie dzieci stojące obok ocalonego dobytku i patrzące – lecz nie płaczące, ośmiolatki łkające histerycznie, kobieta wyciągająca kufer z trzyletnim maluchem w środku i biegnąca z powrotem, by przynieść coś więcej… Cholera, ci biedni ludzie, którym udało się przetrwać wojnę, nie tracąc życia, którzy zachowali swoje domy i pola, i ten piękny maj, i oni stojący tam i patrzący, jak miejsce, w którym żyli i całe ich życie, płonie…”.
Tak przedstawił Vachon spalenie lubelskiej wsi Wąwolnica przez grupę operacyjną MO, KBW i UB. Dziś wiemy, że ta tragedia nie była wypadkiem odosobnionym, że do listy 817 polskich wsi spalonych przez Niemców, do tysiąca (a może dwóch tysięcy) polskich osad zrównanych z ziemią przez upowców na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej funkcjonariusze komunistycznego aparatu terroru dopisali kilka, może kilkanaście następnych. Przypadkowi, który sprawił, że fotograf znalazł się akurat po tej stronie płonącej Wąwolnicy, gdzie nie był widoczny dla podpalaczy, zawdzięczamy wykonane przez Vachona unikatowe zdjęcia, niepodważalny dowód bezwzględnych metod działania komunistycznych władz, które wobec zwykłych ludzi, chcących tylko żyć i pracować w spokoju, pod pretekstem zwalczania „band leśnych” stosowały systemowy terror.
„Żołnierze nie dawali gasić”
Przebieg wydarzeń utrwalonych na fotografiach przez Johna Vachona znamy również z wielu wzajemnie potwierdzających się zeznań po latach składanych przez naocznych świadków przed prokuratorem Instytutu Pamięci Narodowej. Ważne relacje zebrali także wąwolniccy regionaliści – w okrutnie potraktowanej wsi pamięć o krzywdzie jest mocna i żywa. W oparciu o to zrekonstruowano przebieg wydarzeń. Najpewniej był on następujący: około południa do wsi zajechała wysłana przez starostę puławskiego Stefana Lewtaka, starego pepeerowca o pseudonimie „Wiatr”, tak zwana grupa kontyngentowa, o której Lewtak tak pisał do wojewody lubelskiego: „Zorganizowałem grupę, która już trzeci tydzień jeździ po terenie i stacza wprost formalne utarczki z chłopami, zabierając im świnie, aresztując i konfiskując zboże”. Istnieją poszlaki świadczące o tym, że Lewtak swą rabunkową grupę wysłał do Wąwolnicy w zemście za to, że poprzedniego dnia wąwolniczanie wyśmiali komunistycznych agitatorów, którzy też jeździli „po terenie”: zbliżało się przecież zapowiedziane na koniec czerwca referendum. W Wąwolnicy agitatorzy usłyszeli, że wieś nie obchodzi święta pierwszomajowego, lecz rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja. Grupą dowodził milicjant Roman Kolczyński, mający u boku ubeka Edwarda Wargockiego, szewca z Wąwolnicy.
Na widok ciężarówek z uzbrojonymi ludźmi część mieszkańców zaczęła uciekać do osady Zarzeka. Funkcjonariusze upierali się potem, że byli to bandyci, którzy w ich kierunku oddali strzały i dopiero potem pobiegli do Zarzeki. W niektórych zeznaniach faktycznie pojawia się informacja, że w Wąwolnicy mogli przebywać żołnierze podziemia antykomunistycznego. Ponoć było ich dwóch, siedzieli spokojnie w restauracji, a gdy zobaczyli wjeżdżających milicjantów, próbowali uciec przez okno. Zostali zauważeni, padły strzały, wtedy do ucieczki rzucili się też inni ludzie. Kilku mężczyzn – wśród nich ponoć rzekomi „leśni” – wbiegło do stodoły Wacława Łuszczyńskiego. Funkcjonariusze podpalili budynek, a ogień w zwartej, drewnianej zabudowie Zarzeki rozprzestrzenił się błyskawicznie. W niebo uderzyły słupy dymu, co ściągnęło z okolicy drużyny strażackie. Milicjanci zatrzymali jednak strażaków, nie pozwalając im na prowadzenie akcji gaśniczej: „Słyszałem, że nie można było gasić pożaru, gdyż żołnierze nie dawali gasić. Kto podpalił ojca zabudowania – tego nie wiem. Wiem, że żołnierz podpalił nasz dom, prawdopodobnie coś rzucił i podpalił nasze mieszkanie. W wyniku tego podpalenia spaliło się nam mieszkanie murowane z kamienia kryte strzechą, stodoła drewniana kryta strzechą i obora. Spaliły się także wszystkie meble, jakie były w domu. Nie zostało nam nic. Jak sobie przypominam, ojciec wyprowadził świnię i krowę” – zeznawał w roku 2003 Stanisław Rutkowski z Zarzeki. Gdy rozgrywała się tragedia wsi, miał niespełna czternaście lat.
Około godziny 14.00 milicjanci wycofali się i zatelefonowali do Puław; alarmowali, że zostali zaatakowani przez „bandę” i domagali się wsparcia. Na polecenie starosty puławskiego z żołnierzy KBW oraz funkcjonariuszy UB i MO zmontowano specjalną grupę operacyjną. Dowództwo nad nią objął Antoni Stefaniak, młodszy referent Grupy Walki z Bandytyzmem z puławskiego PUBP, dzień wcześniej, z okazji Święta 1 Maja awansowany do stopnia starszego sierżanta. W aktach osobowych Stefaniaka czytamy: „odważny do boju, niczego się nie lęka i zawsze wykonuje rozkazy. Przekonania posiada czysto demokratyczne”. Z grupą zabrał się też komendant powiatowy MO Jan Nowak. Po przyjeździe do Wąwolnicy funkcjonariusze grupy rozpoczęli ostrzał wsi z broni maszynowej. Od pocisków zapalających zajmowały się kolejne domy, stodoły, obórki i stogi siana. Niektórzy mieszkańcy zeznawali później, że żołnierze i milicjanci do zabudowań wrzucali granaty.
Resortowa wersja zdarzeń
Gdy zrozpaczeni mieszkańcy Wąwolnicy przeszukiwali popioły, w Puławach do późnej nocy funkcjonariusze MO i UB pisali coraz bardziej zakłamane raporty. Jako pierwszy telefonogram do WUBP wysłał kierownik puławskiego PUBP Antoni Dawidowicz. Swój raport napisał porucznik Jan Nowak. Talent pisarski odkrył w sobie zastępca Nowaka do spraw polityczno-wychowawczych podporucznik Roman Kolczyński. Jest on autorem aż dwóch obszernych raportów, w których z dbałością o detale wykreował ubecką wersję zdarzeń. Podniesiona do rangi prawdy i funkcjonująca przez długie lata PRL-u relacja Kolczyńskiego zaczynała się od tego, że grupa kontyngentowa na Rynku w Wąwolnicy natknęła się na „bandę ubraną po cywilnemu i uzbrojoną w broń krótką”. Bandyci jakoby bez powodu ostrzelali Bogu ducha winnych milicjantów i zaczęli uciekać w stronę osady Zarzeka (zachowano oryginalną pisownię raportu): „zauważono dwuch ostatnich, którzy wybiegając między zabudowania rzucili granaty w stronę milicjantów, które upadły obok stodoły. Bandytów nie schwytano, gdyż byli już między budynkami, natomiast zauważyliśmy płonącą stodołę, przypuszczalnie zapaliła się od granatów. Wszczęto natychmiast alarm aby w celu unistwienia żywiołu, lecz pożar szybko się rozszeżał, gdyż dzień upalny a dachy słomą kryte po których ogień szybko się przeżucał a przy tem i wiatr był silny. W trakcie pożaru było słychać silne detonacje materiałów wybuchowych, które były poukrywane w domostwach a przy eksplozji rozrzuciło ogień. Milicja natychmiast zaalarmowała o pomoc do Powiatowej Komendy”.
Osada źle ustosunkowana do ustroju
Drugiego dnia do wsi przyjechał jakiś ubek podający się za prowadzącego śledztwo i poinformował wąwolniczan, że ich wioskę spalili bandyci od „Orlika” (czyli majora Mariana Bernaciaka), żołnierza podziemia antykomunistycznego znienawidzonego przez komunistów zwłaszcza za rozbicie Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Puławach i uwolnienie 107 więźniów. Alternatywna, zakłamana wersja historii rozpoczęła w ten sposób swój oficjalny żywot, a poczesne miejsce zajęła w niej absurdalna opowieść Kolczyńskiego. Spodobała się ona resortowym kolegom i przełożonym, którzy zaczęli ją wykorzystywać: „w każdym prawie zabudowaniu rwały się granaty i inne materiały wybuchowe, jakie materiały trudno ustalić ponieważ osada Wąwolnica jest źle ustosunkowana do obecnego ustroju, tak że nie ma człowieka, żeby dał zeznania celem ustalenia” – pisał podporucznik MO Eugeniusz Lis. W swym raporcie z 22 maja Lis podsumował zniszczenia i straty: „wedle dochodzenia i opisów spaliło się dwie osoby, 101 domów, stodół 106, obór 121, chlewów i innych 120, świń 255, krów 2, kóz 5, kur 145, królików 60, w obliczeniu straty w czasie dzisiejszym wynoszą na 70 364 800 złotych. Dalsze dochodzenie prowadzi się”.
Po dokładnym zinwentaryzowaniu zniszczeń okazało się, że straty poniesione przez 197 poszkodowanych są jeszcze większe, zamknęły się bowiem kwotą ponad 75 mln 316 tys. złotych. Ratując dobytek, w płomieniach zginęli Łuszczyński i Jan Wargocki. Lis nie uwzględnił trzech innych ofiar resortowej zbrodni: Wacława Karpińskiego, który skonał w wyniku zawału, oraz poparzonych Marcjanny Łuszczyńskiej i Natalii Próchniak, które zmarły w szpitalach odpowiednio 8 i 15 maja.
John Vachon wrócił do Wąwolnicy 4 maja: rozdawał mieszkańcom odbitki wykonanych przez siebie fotografii. Później ubecy pilnie ich poszukiwali, lecz nie zdołali odnaleźć wszystkich. Na odwrocie jednego z oryginalnych zachowanych zdjęć Vachona znajduje się notatka: „1946 4. 2 maja paliła się Wąwolnica palił resord pod dowuctwem Stefaniaka i Wargockiego Edwarda z Zarzeki” (pisownia oryginalna).
Przekłamana prawda
Spaloną Wąwolnicę odwiedzili członkowie opozycyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego, tak zwani posłowie do Krajowej Rady Narodowej – Stanisław Wójcik i Jan Pasiak. Wraz z Hanną Chorążyną i Stanisławem Mikołajczykiem składali oni liczne wnioski i interpelacje, domagając się znalezienia i ukarania winnych spalenia wsi. Funkcjonariusze resortu oraz propagandyści na etatach dziennikarzy winnych znali – już 12 maja lubelski „Sztandar Ludu” pisał: „Rejestr zbrodni bandytów NSZ-owskich w Lubelskim powiększył się o nową pozycję. NSZ w swej walce z władzami polskimi nie przebiera w środkach. Morduje niewinnych ludzi, naraża na olbrzymie niebezpieczeństwa spokojną ludność cywilną. Dla bandytów z NSZ nie istnieją żadne tamy moralne w ich niecnych występkach. Mówią o tym dobitnie zajścia w Wąwolnicy”. I dalej płynie znana już nam, oparta na kłamstwach Kolczyńskiego opowieść o niewinnej grupie robotniczej tylko przejeżdżającej przez wieś „bez zamiaru zatrzymania”, którą zaatakowali „uzbrojeni w krótką broń i granaty bandyci”. Wena dopisywała funkcjonariuszowi z gazety, który ubolewał, że „ratunek dobytku i gaszenie pożaru uniemożliwiły wybuchy amunicji, granatów i min jakie znajdowały się nagromadzone w zabudowaniach i domach Wąwolnicy, gdzie widocznie bandyci mieli szereg tajnych magazynów broni”. A żeby przypadkiem czytelnik nie współczuł wąwolniczanom, gazeta wyjaśniała, że „Wąwolnica od dawna jest siedzibą reakcyjnych band”.
Odpowiedzi posłom PSL udzieliła Julia Brystiger, pełniąca wówczas obowiązki dyrektora V Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Większość kłamstw, które się w jej piśmie znalazły, już znamy: o podpaleniu wsi przez „bandytów”, o materiałach wybuchowych, o ofiarnych milicjantach próbujących ratować wieś. Rozwinięty został natomiast wątek sprawców – choć bezpieka wciąż nie mogła się zdecydować, komu przypisać swoją zbrodnię, i skrót NSZ przekreślano, poprawiając na WiN. I puenta: „Faktyczni sprawcy spalenia wsi Wąwolnica zostali w części ujęci i toczy się w ich sprawie śledztwo. Inna zaś część członków bandy »Orlika« i on sam zostali w starciu z oddziałami bezpieczeństwa zabici”.
Mieszkańcy Wąwolnicy przez kolejne lata bezskutecznie zabiegali o jakąkolwiek pomoc. Ich cierpliwym orędownikiem był Jan Pasiak, oficer Batalionów Chłopskich, więzień UB. W 1958 roku osiągnął tyle, że do Wąwolnicy trafiły niewielkie – w stosunku do strat – zapomogi.
Portret sprawców
Jakże często na kartach historii ofiary komunistycznych zbrodni występują samotnie. Kaci, oprawcy, zbrodniarze wciąż, jak w latach PRL-u, pozostają „nieznanymi sprawcami”, których tożsamość ochraniają dawni koledzy resortowi i partyjni, którzy po 1989 roku zajęli stanowiska ważne, choć nie zawsze eksponowane. Tymczasem zło miało przecież imiona i nazwiska. Przywołajmy je wraz z krótkimi życiorysami, które tak wiele mówią o sprawcach dramatu mieszkańców Wąwolnicy.
Podporucznik Eugeniusz Lis, przedwojenny podoficer 28 Dywizji Piechoty, w czasie wojny w BCh, w MO od października 1944 roku, w styczniu 1946 został ukarany za gwałt – otrzymał siedem dni aresztu. Wydalono go dyscyplinarnie z milicji w październiku 1946 roku. W styczniu 1948 roku wyrzucono ze służby ubeka Antoniego Dawidowicza – był wówczas pełniącym obowiązki kierownika Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Kamieniu Pomorskim. Liczba przestępstw, których się dopuścił, jest długa – i może UB wybaczyłby mu torturowanie zatrzymanego kolejarza, ale kradzieży resortowego mienia wybaczyć nie chciał. Komendant Powiatowy MO Jan Nowak został wydalony dyscyplinarnie ze służby 31 marca 1952 roku. Popełnił zbrodnię niewybaczalną – okłamał przełożonych. Przed wojną był dwukrotnie skazany na kary więzienia za napady rabunkowe. Gdy wstępował do MO, napisał, że sanacja go gnębiła za przynależność do Komunistycznej Partii Polski. Zataił również fakt przynależności (króciutkiej) do „profaszystowskiego” Związku Walki Zbrojnej – i nie pomogła mu aktywna działalność w szeregach Gwardii Ludowej i Armii Ludowej.
I tak doszliśmy do ludzi, którym możemy przypisać sprawstwo kierownicze. Z resortem pożegnał się – oczywiście dyscyplinarnie – Antoni Stefaniak. Doceniono go za spalenie Wąwolnicy i Zarzeki: jeszcze w maju 1946 roku ten referent Grupy Walki z Bandytyzmem odznaczony został przez dowódcę KBW, sowieciarza Bolesława Kieniewicza Krzyżem Zasługi i Medalem Zasłużony na Polu Chwały. Po przeniesieniu w sierpniu 1948 roku do Tomaszowa Lubelskiego skarżył się na zły stan zdrowia. Przez ponad rok przebywał na zwolnieniach i jeździł po sanatoriach z rozpoznaniem „nerwicy wegetatywnej” i „psychonerwicy”. Wreszcie w listopadzie 1949 roku szef tomaszowskiego PUBP wystąpił o zwolnienie Stefaniaka z UB. W uzasadnieniu napisał „W związku z tym, że wymienionego stan zdrowia nie ulega poprawie, oraz że ma zasadniczą wadę – gdyż jest zboczeńcem na tle seksualnym, przez co kompromituje Organa B.P. w oczach społeczeństwa, nie ma żadnych możliwości do pozostawienia go do pracy”.
Do 1966 roku w zielonogórskiej MO pracował szewc Edward Wargocki. Choć miał jedynie miesięczne przeszkolenie, doszedł do stopnia kapitana. Największą karierę w bezpieczeństwie zrobił Roman Kolczyński: od 1957 roku – również podczas grudnia 1970 roku – był komendantem wojewódzkim Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Gdańsku. W 1975 w stopniu pułkownika (i nadal z ukończonymi 7 klasami szkoły podstawowej) został komendantem KW MO w Toruniu, pełnił funkcje w aparacie partyjnym. Krzywda nie stała się staroście Stefanowi Lewtakowi. Jeszcze w 1980 roku aktywnie działał w radzie osiedla Puławskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, żył z wysokiej emerytury do 1992 roku. Ponoć przez lata ludzie na jego widok przechodzili na drugą stronę ulicy.
W 2021 roku, w 75. rocznicę spalenia Wąwolnicy, przesłanie do jej mieszkańców wystosował prezydent Rzeczypospolitej Andrzej Duda: „w hołdzie ofiarom zbrodniczego ataku funkcjonariuszy komunistycznego aparatu bezpieczeństwa na bezbronną wieś, której ludność wspierała żołnierzy podziemia niepodległościowego; z najwyższym uznaniem dla wszystkich, którzy nie zważając na polityczne represje i komunistyczną propagandę, strzegli prawdy i pielęgnowali pamięć o patriotyzmie i odwadze mieszkańców Wąwolnicy i o losach ich rodzinnej miejscowości”.
Tomasz Panfil doktor habilitowany, pracownik naukowy Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i Biura Edukacji Narodowej IPN. Specjalizuje się w naukach pomocniczych historii i biografistyce. Autor kilkuset publikacji: książek, artykułów naukowych i popularnonaukowych. Najważniejsze to biografie księdza generała Witolda Kiedrowskiego, Ignacego Daszyńskiego, majora cichociemnego Andrzeja Czaykowskiego „Gardy”, żołnierza podziemia Antoniego Kopaczewskiego „Lwa”.
Źródła cytatów:
Akta główne prokuratora IPN-GKŚZpNP sygn. S.140/01/Zk. Poland, 1946. The Photographs and Letters of John Vahon, ed. Ann Vachon, Washington–London 1995.
Wąwolnica 2 maja 1946. Relacje, dokumenty, Wąwolnica 2017.
autor zdjęć: grafiki: Piotr Korczyński
komentarze