Patrzyłem na twarze żołnierzy, którzy walczą w Donbasie od kilku lat i właśnie w TV usłyszeli od Putina, że nie mają prawa istnieć jako naród. Dla wielu to był wstrząs, ale oni się nie poddadzą. Niektórzy przeładowali broń i symbolicznie celowali w telewizor – opowiada Tomasz Grzywaczewski, reporter wojenny, pisarz i podróżnik, który był w Donbasie, gdy wybuchła wojna.
Wojna w Ukrainie trwa ponad miesiąc. Czy ludzie oswajają się z sytuacją zagrożenia?
Tomasz Grzywaczewski: Nie. I chyba trudno się z tym oswoić, można pewnie nauczyć się funkcjonować w takich warunkach. Ostatni weekend przed 24 lutego spędziłem w Kijowie. Otwarte były chyba wszystkie restauracje, ludzie chcieli cieszyć się życiem, tak jak wszędzie. A dziś muszą mierzyć się ze stratą bliskich i ciągłym poczuciem zagrożenia. Część mieszkańców Donbasu żyje tak już od ośmiu lat. Niedaleko Doniecka znajduje się maleńka miejscowość Nju Jork (Нью-Йорк). Dwa lata temu zorganizowano tam maraton, nawiązując do słynnego maratonu nowojorskiego. Tylko ten w Ukrainie nazywał się „Maraton, w którym nikt nie chce biec”. W ten sposób mieszkańcy chcieli zwrócić uwagę na to, że u nich wojna trwa od dawna. Mieszkańcy Nowego Jorku w USA nie śpią z powodu świateł neonów, mieszkańcom Nju Jorku nie pozwalają spokojnie zasnąć ciągłe ostrzały.
Ukrainka ze wschodu kraju, z którą rozmawiałam, mówiła, że ludzie nie panikowali, ale od pewnego czasu robili zapasy jedzenia, wody, leków.
Tak, na wschodzie ten niepokój związany z nadchodzącą wojną bardzo się nasilał. Ale nikt nie wierzył, że jej skala będzie tak duża, nawet żołnierze. Akurat gdy przyjechaliśmy na front w Donbasie i wchodziliśmy do budynku, w którym mieszkaliśmy z żołnierzami, rozpoczęła się transmisja przemówienia Putina. Ogłaszając niepodległość tzw. separatystycznych republik donieckiej i ługańskiej, odmówił Ukraińcom prawa do posiadania własnego narodu. Patrzyłem na twarze żołnierzy, którzy walczą w Donbasie od kilku lat, pierwszą ich reakcją był wstrząs, ale potem wściekłość. W trakcie przemówienia dwóch żołnierzy przeładowało karabiny i wycelowało w telewizor. Chcieli pokazać, co najchętniej zrobiliby z Putinem.
Jak na wschodzie Ukrainy wyglądał ranek w dniu wybuchu wojny?
Żołnierze byli pewni, że Rosjanie spróbują przełamać linię frontu w Donbasie i zająć całość obwodów ługańskiego i donieckiego. Na to wszyscy byli gotowi. Ale gdy o piątej rano okazało się, że rakiety spadają na Charków i Kijów, większość ludzi była zszokowana. Dosłownie 15 minut później żołnierze ewakuowali nas z pierwszej linii frontu do budynku sztabu, jakieś 15 km dalej. Kiedy wchodziłem, zamieniłem dwa słowa z jednym z oficerów. Powiedział mi, że Ukraina ma teraz dwa wyjścia: albo będzie walczyć o każdy centymetr terytorium, albo czeka ją zniszczenie, a ludzi – zsyłka na Sybir. On był tu, na wschodzie kraju, a jego syn służy w wojskach pancernych i bronił wtedy Czernihowa.
Świat chyba spodziewał się zobaczyć wielką armię rosyjską, a zobaczył wielkich ukraińskich bohaterów.
Sam żyłem w bańce zbiorowego strachu przed armią rosyjską, z przekonaniem, że jak uderzy, to koniec. Byłem pewny, że w ciągu doby, dwóch dni zostaniemy otoczeni i znajdziemy się w samym środku piekła. Na szczęście okazało się, że byliśmy w błędzie. Na pewno jednym z bohaterów nie tylko tamtych dni, lecz także całej wojny jest prezydent Wołodymyr Zełenski, który wcześniej nie cieszył się poparciem całego społeczeństwa. Dziś jest mężem stanu. Bohaterami są oczywiście żołnierze, którzy oddają życie za Ukrainę, ale też np. lekarze, którzy zostali na miejscu i ratują rannych. Jeden z nich, z którym udało mi się porozmawiać, od miesiąca nie zszedł z dyżuru. W szpitalu w Charkowie jest od pierwszego dnia wojny. Szpital wielokrotnie znajdował się pod ostrzałem, był też moment, że próbowali go zdobyć rosyjscy żołnierze, ale lekarz, którego poznałem, jest cały czas na posterunku.
A ukraińskie kobiety? Skąd ich siła, by wziąć pod pachę dziecko i często pieszo iść kilkadziesiąt kilometrów do granicy?
To absolutnie heroiczne. Trudno nagle zmieścić całe życie w jednym plecaku i z dziećmi uciekać w nieznane… Jest też wiele kobiet, które służą w ukraińskiej armii, znam historię dziewczyny, która od lat mieszkała w Polsce i w momencie wybuchu wojny wróciła do Ukrainy i zaciągnęła się do obrony terytorialnej. Poznałem również lekarkę, która powiedziała mi, że nie wyjedzie z Ukrainy, bo jest potrzebna na miejscu, że jej obowiązkiem jest leczyć i pomagać. Jej dzieci były cały czas przy niej. Przygotowała sobie plan ich ewakuacji, ale sama, jak zapewniała, zostanie na miejscu.
Jak walczą zwykli Ukraińcy? Jak się bronią przed Rosjanami?
W lokalnych grupach obrony terytorialnej bronią się tym, co mają, czasem to broń myśliwska, czasem po prostu maczeta czy kij bejsbolowy. Mężczyźni i kobiety budują punkty kontrolne przy wjazdach do miejscowości. Sprawdzają dokumenty osób, które chcą do nich wjechać. Takie lokalne posterunki, by wyłapać np. rosyjskich dywersantów. Wspólnie z moim kolegami dziennikarzami w pierwszych dniach wojny znajdowaliśmy się w Wasylkowie pod Kijowem, kiedy rozpoczął się tam desant rosyjskich spadochroniarzy próbujących zająć miejscowe lotnisko. Uratowali nas lokalni mieszkańcy, którzy błyskawicznie zawiązali oddział samoobrony, w piwnicy jednego z dużych budynków urządzili prowizoryczny schron dla kobiet i dzieci i na zmianę na zewnątrz trzymali warty. Walki między żołnierzami z Rosji i Ukrainy toczyły się niedaleko tego miejsca. Mieliśmy szczęście, że armia ukraińska dała radę ich powstrzymać. W innym wypadku naprzeciw rosyjskich spadochroniarzy, elity tamtej armii, stanęłaby grupa zwykłych ludzi uzbrojona w nieliczne karabiny, strzelby myśliwskie, a czasami właśnie maczety. To są takie obrazki, które pokazują, jak olbrzymia jest determinacja Ukraińców.
Jak się czują dziennikarze relacjonujący wydarzenia z Ukrainy? Czy napis „press” gwarantuje bezpieczeństwo?
Niestety nie. Razem z kolegami reporterami najbardziej baliśmy się tego, by nie wpaść w ręce Rosjan. Wiedzieliśmy, że wówczas albo zostaniemy zastrzeleni, albo deportowani do Rosji i np. oskarżeni o szpiegostwo. Wiadomo już, że media są kolejnym celem dla agresora. Brent Renaud z „New York Timesa” został zabity na początku marca. Samochód ekipy Sky News, oznaczony „press” – ostrzelany bez powodu, gdy zbliżał się do punktu kontrolnego. Ten ostrzał trwał przez cztery minuty! Rosja rozpoczęła polowanie na dziennikarzy celowo, by nas zastraszyć, by zniechęcić do relacjonowania tego konfliktu. Myślę, że to dopiero początek, a korespondent wojenny z napisem „press” na piersi może wręcz ściągać na siebie atak.
Jednocześnie ta wojna jest niemal na żywo relacjonowana w mediach społecznościowych.
Tak, relacji online z wojny mamy mnóstwo, łącznie z tymi prowadzonymi przez prezydenta Zełenskiego. Jest niezwykle aktywny w mediach społecznościowych i wie, jak to się robi. Ale trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że przekazy obu stron są też elementem wojny informacyjnej. Propaganda ukraińska jest bardzo dobrze zrobiona, aż się chce w nią wierzyć! (śmiech). Natomiast propaganda rosyjska jest toporna, kłamstwa Rosjan są oczywiste i prymitywne, choć bywa też skuteczna. Sami tego doświadczyliśmy. Kiedy z grupą reporterów byliśmy w podkijowskiej Białej Cerkwi, krążyła w okolicy informacja o rosyjskich dywersantach podających się za polskich dziennikarzy. Ukraińcy zadziałali szybko. Rano do hotelu, w którym spaliśmy, wpadli wojskowi z długą bronią i zrzucili nas z łóżek. Po 15 minutach sprawa się wyjaśniła, pomogli nam wstać i przeprosili. Na szczęście ukraińscy żołnierze najpierw pytają, potem strzelają. Wiem, że podobne sytuacje przydarzyły się innym dziennikarzom w Kijowie.
Kiedyś jeden z fotoreporterów wojennych Piotr Andrews, odchodząc z zawodu, powiedział, że relacjonowanie wojen nic nie zmienia, zło i tak się dzieje. Też Pan tak uważa?
W pewnym sensie miał rację, nie zmienimy diametralnie rzeczywistości zdjęciem czy tekstem. Ale też nie takie jest zadanie reportera wojennego. My relacjonujemy wydarzenia, pokazujemy życie ludzi, ich dramaty i lęki, ale też zwycięstwa. Wiem, że wojnę zobaczymy dziś na TikToku czy Instagramie, ale dziennikarz potrafi zebrać małe wydarzenia w całość, znaleźć ich przyczynę i opowiedzieć historię jednego bohatera w szerszej perspektywie. Choć często mam wątpliwości, czy dziennikarz powinien być na pierwszej linii frontu, to jednak nie wyobrażam sobie, żeby świat nie zobaczył np. zdjęcia ciężarnej kobiety ewakuowanej ze szpitala położniczego w Mariupolu…
Czy Ukraińcy, których spotykał Pan na swojej drodze, wiedzieli, że mają w Polsce przyjaciela? Że ich bliscy są u nas bezpieczni?
Tak, wielokrotnie słyszeliśmy wyrazy wdzięczności. Mówili, że dzięki nam są spokojni. Tak sobie myślę, że jeśli coś dobrego może wyniknąć z tego konfliktu, to może pozbędziemy się polsko-ukraińskich demonów historii, która nie należy do najłatwiejszych. Jest w tym jakaś historyczna szansa. Nie chciałbym, abyśmy ją stracili.
Tomasz Grzywaczewski jest dziennikarzem, pisarzem, dokumentalistą i podróżnikiem. Relacjonował konflikty w Donbasie, Turcji, protest przeciw wynikom wyborów prezydenckich na Białorusi w 2020 roku oraz sytuację na polsko-białoruskiej granicy. Jest autorem książek „Granice marzeń. O państwach nieuznawanych”, „Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej”, „Życie i śmierć na Drodze Umarłych” oraz „Przez Dziki Wschód”. Jest laureatem wielu nagród dziennikarskich, w tym Nagrody Złoty BohaterON Publiczności i Srebrny BohaterON w kategorii dziennikarz 2021 za realizację reporterskiego projektu „Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej”.
autor zdjęć: arch. prywatne Tomasza Grzywaczewskiego
komentarze