Zajęcia survivalowe nigdy nie są przyjemną zabawą. Pojawia się zmęczenie i niewyspanie, dokuczają obtarte nogi, jest zimno i mokro, ale trzeba umieć przetrwać – zachęca instruktor kpt. Marcin Kalita. Opowiada, jak morsowanie regeneruje mięśnie i stawy, o znaczeniu śniegu dla przeżycia w górach albo że na wyprawę na sześciotysięcznik warto zabrać… kiełbasę.
Rozmowa w cyklu „Polska Zbrojna Fit!”. Wojskowi sportowcy i eksperci odpowiadają w nim na Wasze pytania związane z aktywnością fizyczną, odpowiednią do niej dietą oraz sportami uprawianymi w armii. Zapraszamy do czytania i zadawania ekspertom pytań na Facebooku oraz mailowo: ekspert@zbrojni.pl (w tytule maila wpiszcie NAZWISKO EKSPERTA, którego dziedziny dotyczą Wasze pytania)
W zimowych szkołach przetrwania gwoździem programu jest „wpadanie” do przerębli, następnie wychodzenie z niej, ogrzewanie ciała, suszenie odzieży i kontynuowanie zajęć. Jak długo można przetrwać w wodzie o temperaturze bliskiej zeru?
Kilka, nawet kilkanaście minut. Od lat każdej zimy przynajmniej raz w tygodniu, w zależności od miejsca, w którym się znajduję, biorę kąpiel w potoku, jeziorze czy morzu.
Co w takich kąpielach znajdujesz? Chyba nie przyjemność?
Przede wszystkim zdrowie. Uprawiane od dziesięciu mniej więcej lat morsowanie znakomicie regeneruje mięśnie i stawy. Szczególnie po ciężkim sezonie, gdy organizm jest już zmęczony bieganiem maratonów i wysiłkiem, którego nie żałuję podczas zajęć, odczuwam zbawienne skutki oddziaływania lodowatej wody.
Ale ile czasu może tak zbawiennie oddziaływać, żeby nie wprowadzić ciała w hipotermię?
Zaczynamy zazwyczaj od minuty, potem zanurzamy się na trzy, czasem nawet do sześciu...
Liczba mnoga oznacza, że bycie morsem to zabawa towarzyska. Czy bijecie rekordy wytrwałości?
Mogłoby się to źle skończyć, bo na pograniczu hipotermii łatwo utracić kontrolę nad własnym organizmem. Kiedyś jednak, w gronie przyjaciół, przepytując się wzajemnie o samopoczucie, dociągnęliśmy do czternastu minut.
A hipotermia?
Rzeczywiście, osiągnęliśmy pogranicze hipotermii, po wyjściu z wody mieliśmy drgawki i dreszcze, nie mogliśmy wydobyć z siebie przez dłuższą chwilę słowa. Było to dla mnie, szkoleniowca, cenne doświadczenie.
Szkolenia prowadzisz przede wszystkim w górach, często w sercu Tatr, które może nie są wielkie, ale bardzo groźne, szczególnie zimą…
Każde góry stawiają uczestnikom i instruktorom wysokie wymagania, które potem dość łatwo przełożyć na każde inne warunki. A Tatry stanowią nasze małe laboratorium.
Co najważniejsze jest w sztuce przetrwania, szczególnie w górach, zimą?
Przede wszystkim wola przetrwania, a następnie zmaksymalizowanie szansy przez właściwą ocenę sytuacji, możliwości własnego organizmu i przydatności sprzętu. Niezliczone przykłady na ten temat znajdziemy w książce „Wołanie w górach”, w której Michał Jagiełło pozbierał i opisał przypadki i wypadki tatrzańskie. Z różnych przyczyn ludzie utykają w górach, bo nie mogą się poruszać, bo głęboki śnieg, bo zabrnęli na skraj urwiska i nie ma jak wrócić, bo mgła i nic nie widać. Czasem zapadają ciemności, więc pozostaje przeczekanie do rana. To już nie jest radość zdobywania szczytów, ale satysfakcja, jeśli uda się przeżyć.
Tylko jak przetrwać?
Jeśli nie da się wydostać w bezpieczne miejsce, to trzeba przetrwać tam, gdzie utknęliśmy, w możliwie najlepszym komforcie. Wbrew pozorom naszymi największymi wrogami nie są mróz i śnieg. W głębokim śniegu bez trudności możemy sobie przygotować schronienia i zapewnić spory komfort, kopiąc jamy czy urządzając chatki śnieżne.
Czy podobną szansę w zimowych warunkach dają jaskinie?
Tak, gdy warunki zewnętrzne są szczególnie nieprzyjazne, można w nich szukać schronienia. Stała temperatura 5–7 stopni Celsjusza to z pewnością szansa na ratunek. Jednak polskie jaskinie są wilgotne, a wilgoć to zguba dla zmęczonego i zmarzniętego człowieka.
Jak należy się ubierać zimą w góry, w odzież termo aktywną czy puchową?
W tej dziedzinie rozwój technologii i zmiany podejścia są wręcz niesamowite. Odzież puchowa dotychczas jest najcieplejsza, a więc najlepsza na niskie temperatury. Nie może jednak złapać wody, zamoczona nie schnie i nie grzeje. Co do pozostałych elementów ubrania, to przez lata królowała odzież termoaktywna, czyli technologie rodem z podróży kosmicznych, zapewniające oddychanie ciała, szybkie wysychanie, ciepło nawet po przemoczeniu. Dziś następują zmiany, powrót do wełny, którą łączy się z syntetykami lub stosuje osobno. Za najlepszą jest uważana ta pozyskiwana z merynosów.
A czym się żywić podczas długiej wyprawy?
Rozmawialiśmy z kpt. Piotrkiem Knopem, moim przyjacielem, który na naszych wyprawach świetnie gotuje, o przygotowaniu szkolenia z żywienia w górach, bo w tej dziedzinie osiągnęliśmy wysoki poziom. Nowoczesnym i prostym podejściem jest przyrządzanie posiłków z liofilizatów. Odwodniona żywność nic nie waży, wystarczy trochę wody i danie gotowe. Na trwającą kilka tygodni ekspedycję na szczyt Denali na Alasce zabraliśmy jednakże sporo normalnego jedzenia, choć zabierało cenne miejsce i trochę ważyło, wymagało także dodatkowych pojemników z paliwem. Mimo to dźwigaliśmy je, bo w górach wysokich, przy wielkim wysiłku, zdradliwy bywa brak uczucia głodu, trzeba się pilnować, by nie zaniedbać zasilania organizmu. A jak czeka na nas pyszne jedzonko, to od razu chce się jeść. Jakie żywienie jest ważne niech powie fakt, że choć Piotrek gotował doskonale, schudliśmy po parę kilogramów.
W górach łatwo się też odwodnić, szczególnie zimą. Jak temu zapobiec?
Kluczem do sukcesu przed atakiem szczytowym na Denali było wcześniejsze założenie, że przed wyjściem pijemy po dwa litry wody. Wytapianie tej ilości wody ze śniegu, a do tego zapasu na drogę, zajęło nam na wysokości 5300 m n.p.m. mnóstwo czasu i paliwa, ale z pewnością przyczyniło się do ostatecznego sukcesu.
Dużo wysiłku kosztowało cię zdobycie Denali.
Do wejścia na ten szczyt przygotowywałem się całym moim górskim życiem, wszystkim, co przez lata w tej dziedzinie robiłem. A do tego ostrym treningiem przez zimę poprzedzającą ekspedycję.
Z jakiego powodu właśnie ta góra stawia tak wysokie wymagania?
Z wielu, ale najważniejsze okazało się wytrenowanie nowej dla mnie i dla kpt. Piotra Knopa dziedziny: górskiego marszu na skitourach z saniami. Przez całą zimę poprzedzającą wyprawę uczyliśmy się w Tatrach Zachodnich, jak te sanie ciągnąć po stromiźnie i jak wyhamować, obserwowaliśmy jak się zachowują obciążone na trasie.
Skoro już wspomniałeś o Denali, to powiedzmy, że od kilku laty zdobywasz już nie polskie, ale znacznie wyższe szczyty.
Trzykrotnie byłem na szczycie Mont Blanc (4810 m n.p.m.), w Afryce na Kilimandżaro (5895 m n.p.m.), w Kaukazie zdobyłem szczyt Elbrus (5642 m n.p.m.) i wreszcie w ubiegłym roku wybraliśmy się z Piotrkiem na Alaskę, gdzie za jednym zamachem weszliśmy na Denali (6144 m n.p.m.), a po zejściu wystartowaliśmy w maratonie.
Jedynie przypadkiem są to szczyty zaliczane do wspinaczkowej „Korony Ziemi”, czyli najwyższe na siedmiu kontynentach?
Jakoś się tak układa, więc trudno przewidzieć, jak wysoko jeszcze dotrę. Przy tym warto wyjaśnić, że Mont Blanc ustąpił miejsca w „Koronie” Elbrusowi.
Czym się te wyprawy od siebie różniły?
Wszystkim: odległością podróży, logistyką, warunkami górskimi, a w efekcie sposobem i czasem przygotowania. Najłatwiejszy był z pewnością szczyt Kilimandżaro od strony przygotowań ekspedycyjnych, całkowicie turystyczny.
Fajnie to brzmi, turystyka na prawie sześciotysięcznik.
No tak. Wystarczy zabrać ze sobą odpowiednie buty i odzież, zapłacić za wejście, a już dalej wszystkim zajmują się organizatorzy i przewodnicy. Potrzeba tylko wysiłku przez pięć do siedmiu dni, by dotrzeć do ostatniego, afrykańskiego śniegu.
Wejście na Elbrus nie było już chyba takie proste?
Elbrus jest górą z pozoru łatwą i dość szybką do zdobycia, ale zdradliwą. Bardzo często ludzi gubi tam lekceważenie aklimatyzacji i zmiany pogodowe. W ubiegłym roku na kaukaskim olbrzymie zginęło trzech naszych rodaków.
A co powiesz o Alpach? Są piękne, bliskie, można tam dotrzeć w ciągu jednego dnia.
Idąc na Mont Blanc należy się przygotować do pokonywania terenu usianego szczelinami. Najlepszym zabezpieczeniem jest asekuracja lotna, związanie się liną z partnerem. Trzeba patrzeć pod nogi, co nie zawsze jest wystarczające, bo często szczeliny przykrywa warstwa śniegu. Szczególnie ostatnia grań jest niezbyt przyjazna, a największe niebezpieczeństwo stanowi kuluar, w którym nieustannie spadają kamienie. W uproszczeniu to jest tak, że nocą woda zamarza rozsadzając skałę, zaś w dzień słońce roztapia wszystko i zaczyna się jazda. Nagraliśmy scenę, w której te kamienie pogoniły Piotrka Knopa. Na szczęście skończyło się na strachu.
Tak słucham i się upewniam, że zdecydowanie jesteś człowiekiem gór…
Od dziecka. Urodziłem się i wychowałem w Kotlinie Kłodzkiej. Wprawdzie nie jestem rasowym wspinaczem zaliczającym ekstremalne wejścia i prowadzącym nowe drogi, ale mam kwalifikacje i doświadczenia wspinaczkowe w skale, w lodzie, w jaskiniach. Ukończyłem również kursy lawinowe, a w Norwegii przeszedłem szkolenie w klimacie arktycznym. Jeżdżę na nartach, w tym na skitourach umożliwiających poruszanie się po górach we wszystkich wymiarach. W ubiegłym roku w lutym startowałem w zawodach skitourowych we Włoszech. Nawet fajnie mi poszło.
No ale ten człowiek gór, jako instruktor SERE, szkoli też personel latający sił zbrojnych. Skąd czerpiesz potrzebną do tego wiedzę? Wielkim ryzykiem byłoby przecież karmienie pilotów, na wypadek katapultowania czy awaryjnego lądowania, teoriami zaczerpniętymi z książek.
Teorie, efekty badań naukowych, a także opisy zdarzeń, są niezwykle cenne w mojej pracy. To wszystko ma znaczenie podczas przygotowania szkolenia SERE, uwzględniającego wszelkie możliwe sytuacje awaryjne, z pojmaniem pilota włącznie. Najważniejsze jest jednak oparcie na realiach, na gromadzonym przez instruktora doświadczeniu, również na współpracy z jednostkami lotniczymi. Nie możemy czegokolwiek uczyć żołnierzy, nie znając realiów w szczegółach.
Czyli jeździsz po jednostkach lotniczych i patrzysz, jak funkcjonują systemy w samolotach i śmigłowcach?
W końcu ubiegłego roku instruktorzy Wojskowego Ośrodka Kondycyjno-Szkoleniowego, z którymi współpracuję, przeprowadzili taki rekonesans, zapoznając się ze sprzętem i procedurami awaryjnymi. Zebrali bezcenne doświadczenia, gdyż każdy statek powietrzny ma inne wyposażenie i odmienny sposób opuszczania pokładu w razie awarii, rozmaicie rozmieszczone pakiety przetrwania.
Poproszę o kilka przykładów.
Gdy w przypadku awarii samolotu TS-11 Iskra pilot się katapultuje, po otwarciu spadochronu zwalnia zasobnik, który opada na lince. W jej połowie zamocowana jest w pakiecie tratwa, która po dotknięciu wody otwiera się automatycznie. W zasobniku z kolei znajdują się zestawy przetrwania.
A z C-130 Herculesa nie można się katapultować.
Tam z kolei ciekawym rozwiązaniem są czterokolorowe spadochrony, które załoga stosuje gdy musi awaryjnie opuszczać pokład. Jedna część tkaniny posiada kamuflaż pustynny, druga zielony, następna biały i ostatnia pomarańczowy. Po wylądowaniu, jeśli jest taka potrzeba, lotnik wybiera odpowiednie maskowanie, lub używa barwy pomarańczowej, która ratownikom będzie sygnalizowała jego obecność.
Czy piloci chcą poznawać sztukę przetrwania w skrajnych warunkach? Z natury są otwarci raczej na latanie, a nie na uciążliwy survival.
Właśnie czytam książkę „Powrócić z honorem”, wspomnienia Scotta O’Grady’ego, pilota F-16, który został strącony podczas lotu nad Bośnią. Nie przewidywał, że spadnie, nie wziął kamizelki ratunkowej mogącej dać mu trochę ciepła. Dlaczego miałby zabrać, skoro wcześniej nikt nie został w tej operacji zestrzelony?
Ciekawe, czy wszyscy nasi piloci czytali tę książkę?
Z pewnością jest w ich środowisku bardzo popularna. U nas było podobne myślenie parę lat temu, jednakże wydarzenia podczas operacji, w których braliśmy udział, zdecydowanie zmieniły podejście pilotów. Bardzo mile byłem zaskoczony, gdy po szkoleniu grupa uczestników zajęć wyciągała wnioski, gdy wspólnie rozważaliśmy bardzo realne sytuacje. Piloci zwracali też uwagę na konieczność powtórzenia lub udoskonalenia niektórych elementów zajęć.
Wcześniej takie wnioski się nie pojawiały?
Pojawiały się sporadycznie, gdyż zajęcia survivalowe, w których przerabiamy możliwie realne sytuacje, nie są nigdy przyjemną zabawą. Pojawia się zmęczenie i niewyspanie, dokuczają obtarte nogi, jest zimno i mokro w zmiennej pogodzie, a bardzo ograniczony sprzęt nie zapewnia komfortu. Czasem jest jeden śpiwór na trzech i trzeba radzić sobie w grupie. Cały czas ktoś musi czuwać, a to dodatkowo działa na psychikę. Siłą rzeczy, dostają podczas takiej dobówki mocno w kość. Ale te zajęcia są konieczne. Nigdy nie wiadomo, czy nie znajdziemy się w ekstremalnie trudnych warunkach.
Kpt. Marcin Kalita od ośmiu lat jest instruktorem SERE (survival, evasion, resistance, escape – czyli przetrwanie, unikanie, opór w niewoli i ucieczka) Wojskowego Ośrodka Kondycyjno-Szkoleniowego w Zakopanem.
Zapraszamy do czytania i zadawania pytań kapitanowi Kalicie na Facebooku oraz mailowo: ekspert@zbrojni.pl (w tytule maila wpiszcie MARCIN KALITA)!
autor zdjęć: arch. Marcina Kality
komentarze